Podsumowania i wyzwania











Tak wygląda moje osiągnięcie filmowe 2014 roku. Ja wiem,  że jeszcze trzy dni ale raczej nie spodziewam zmian, bo końcówka roku upłynie mi w towarzystwie filmów, do których lubię wracać i seriali, w których się rżną (w obu tego słowa znaczeniach). 

Jest taki gatunek seriali robionych z dużym rozmachem, angażujących znakomitych aktorów, nie tylko do głównych ról, mających zaplecze świetnych twórców muzyki filmowej, projektantów kostiumów, operatorów zdjęć i montażystów. W serialach tych historia, legenda  czy literatura fantazy są pretekstem do tego, żeby widz miał uciechę oglądając krew i seks. Upraszczam nieco, ale nie złośliwie."Dynastia Tudorów", "Rzym", "Wikingowie", "Gra o Tron" wszystkie według tego samego przepisu - Ma być efektownie i monumentalnie, garść patosu, szczypta kontrowersji i mamy hit i deszcz nagród. Sama się złapałam  i wsiąkłam w "Rodzinę Borgiów"  w ostatnim tygodniu. Nie wiem, ile serial ma wspólnego z prawdą historyczną, jej realiami i faktami (kogo to obchodzi?). Wyprodukowano go, żeby zaszokować nieco rozwiązłością i nikczemnością na dworze papieskim, pokarmić gawiedź spiskową teorią dziejów, otrzeć się o kilka tabu, ale nie bardzo, żeby jednak widzowi na uczucia religijne nie nadepnąć. Kazirodztwo, skrytobójstwo i symonia - takie rzeczy to można o XV wieku opowiadać. Morderstwa, seksafery i nielegalne potomstwo papieży dwudziestego wieku jest z głównego nurtu historii i kultury jeszcze wypierane.  

Ale wracając filmowego podsumowania 2014
Premier ubiegłego roku widziałam zaledwie 21 

Polecam "The Hudred-Foot Journey"  Hallstroma przetłumaczone u nas na jakiś dziwny język (że nie polski to wiem) jako "Podróż na sto stóp". Poza tym się nie czepiam, film znakomity i do wielokrotnego użytku. Polecam też "Czarownicę" (myślę, że weźmie udział w wyścigu do Oskara) i dokument Magowskiego o Czesławie Niemenie "Sen o Warszawie" (w sam raz dla takich laików muzycznych jak ja). Z filmów, które jeździły po festiwalach można obejrzeć "Obywatela roku" Molanda (ale bez szału) a zdecydowanie odradzam i "Cuda" Alice Rohwacher
Tę ostatnia zapamiętałam tylko dlatego, żeby na wszelki wypadek omijać wszystko, co zdecyduje się nakręcić. "Cuda" są potwornie nudne z tą swoja nieudaną próbą pokazania życia rodziny na włoskiej prowincji i próbą realizacji marzeń nastolatki przez udział w mało popularnym reality show. Nie, właściwie to nie wiem, o czym był ten film  i nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć. Uczciwie powiem, że był nominowany do Złotej Palmy w Cannes, więc może miał jakiś niedostrzegalny dla mnie walor artystyczny.
Długo czekałam na film  "Yves Saint Laurent" Lesperta z Pierrem Nineyem, którego karierę zaczęłam śledzić. Niestety rozczarowałam się. Nineyowi nie mam nic do zarzucenia, ale film okazał się piękną (obstawiam nominację za zdjęcia dla Thomasa Hardmeiera) laurką, świetnie zagraną i bardzo grzeczną jak na portret wielkiego projektanta - skandalisty. Czekam na kreację Gasparda Ulliela w filmie Bonellego o YSL  ale nie wiem, czy mogę liczyć na dyskretny urok grzechu. Mogę?

Polskich filmów w 2014 roku obejrzałam 10. Sześć seansów udanych (a chcę jeszcze zobaczyć "Bogów" Palkowskiego i spodziewam się po nich wszystkiego najlepszego)  a o czterech wolałabym zapomnieć.

Obejrzałam w tym roku 216 filmów. Patrząc na średnią ocen 5,66 to mogło być lepiej. Sześćdziesiąt filmów byle jakich (te ocenione na 3 i 4), dwadzieścia osiem zaledwie średnich (5) ileż to straconego czasu (chociaż niezupełnie, odkąd kupiłam stepper). Złe i bardzo złe filmy (1 i 2)  traktuję jak naukę. Z drugiej strony mamy jedno arcydzieło (10) i dziewięć niezwykłych uczt filmowych (9) każda warta oddzielnej opowieści, trzydzieści dwa filmy bardzo dobre (8) i siedemdziesiąt osiem co najmniej przyzwoitych (6 i 7). To był dobry filmowy rok. Jeszcze do niego wrócę. 

Wyzwaniem na 2014 były 52 filmy na 52 tygodnie. Zaliczyłam. Wyzwaniem filmowym na 2015 jest dla mnie ten blog. 

Czarne lustro (2011) serial TV

czyli quo vadis człowieku?

Znalazłam w sieci i obejrzałam program "Rolnik szuka żony"To ma być ten kwiat rolnictwa polskiego? Litości! Przecież oni nie wszyscy mają zęby. I to do nich napisało dwa tysiące kobiet w nadziei, że zostaną wybrane? A te, które przyjechały godzą się na to, żeby były oceniane, obmacywane jak ostatnie desperatki na zabawie w remizie? W głowie się nie mieści. Nie wiem, co powiedzieć.  
Wśród tej słomy z butów i cepelii wyłazi ludzka samotność  i determinacja. Wyłazi szczerość i naiwność, wyłażą nadzieje i oczekiwania, że taki program zmieni życie.  Patrzyłam z jakimś rodzajem fascynacji. Słowo daję, można na tym programie doktorat z socjologii zrobić. Coś niesamowitego, co telewizja potrafi. Wstydziłam się. Sama byłam zaskoczona, bo to jednak obce mi uczucie na co dzień. Ja się raczej nie wstydzę, a tu nie mogłam uwierzyć, że uczestnicy jak dzieci pozwalają się wkręcić w upokarzające sytuacje, powtarzają jakieś wyświechtane zdania, żywcem z "Mody na sukces" wyjęte, udają, robią dobrą minę do złej gry, przekraczają granice żenady w imię.... i tu doprawdy nie potrafię sformułować, w imię czego?
A ja przecież jestem ze wsi, miałam chłopaka- strażaka i nie raz się w remizie pysznie bawiłam. Moja światowa koleżanka na wiejskim festynie dawała się grabarzowi podrywać i jej korona nie spadła i wspomina miło, więc wierzcie mi wieś to niekoniecznie obciach i niesmak. Paru rolników znam i nawet jednego, który szuka żony.  Może to kwestia wystawiania się widok publiczny? Nie wiem. 
Program ogląda cztery miliony ludzi a profil na fejsie ma pięćdziesiąt tysięcy "polubień" (wiem, wiem "Fakt" jest najlepiej sprzedającym się dziennikiem w Polsce) Był "Kawaler do wzięcia" była "Żona dla milionera" Czy są jakieś granice? Czego oglądać nie będziemy? Następnym hitem będzie "Kierowca TIRa szuka dupy na boku"? A może nie ma granic?

Jest taki serial brytyjski "Czarne lustro". Obejrzałam pierwszy odcinek dałam  jedynkę ("nieporozumienie") na filmwebie i na pewno nie sięgnę po więcej. A to doskonały odcinek był i rozumiem tych, którzy dali mu dychę ("arcydzieło!"). Naprawdę rozumiem. Oryginalny scenariusz, świetne aktorstwo, technicznie bez zarzutu i daje do myślenia. Moja surowa ocena wynika z efektów tego myślenia. Moim zdaniem kino ma być sztuką, która czemuś służy. Czemuś dobremu. Nie chodzi mi o szczęśliwe zakończenia, mówię raczej o nas widzach, o refleksjach, które nas wzbogacają,  świat zostawiają lepszym. Choćby odrobinę. To taka moja idealistyczna koncepcja kina, które kocham. "Black Mirror" pokazał mi moje własne, najczarniejsze odbicie w tym lustrze i sprawił, że przestałam lubić siebie i ludzi.
Odcinek opowiada o tym, że terroryści porywają następczynię tronu i wysuwają żądanie, żeby premier kraju w programie telewizyjnym transmitowanym na żywo zgwałcił świnię. W przeciwnym razie księżniczka zginie. Żądanie zostaje podane do publicznej wiadomości i społeczeństwo wywiera na premierze presję. Tłum kocha księżniczkę i chce tej transmisji na żywo. I ja też, oglądając ten odcinek, stałam się mimowolnie gapiem. A nie chcę nim być. Nikt mnie o zdanie nie pyta, nikt nie bierze odpowiedzialności za skutki dyktatury słupków oglądalności.
Ja już nie wiem, czy jako ludzkość się cywilizujemy, czy popadamy w zbiorowy obłęd?   Z jednej strony doceniam, że na igrzyskach nie ma już walk gladiatorów na śmierć i życie. Doceniam, że nie krzyżujemy, nie kamienujemy, nie topimy czarownic, nie płoną stosy na jarmarkach. Z drugiej strony przekraczamy wszelkie granice intymności, pornografia udaje sztukę, a media schlebiają tym najniższym instynktom. I serwują nam gwałt na świni. To taka metafora. Na razie.  

Służby specjalne (2014) reż. Patryk Vega

czyli służby specjalnej troski


Wyciągnęła mnie do kina Magda. Razem widziałyśmy zwiastuny w zeszłym tygodniu i razem nabrałyśmy apetytu na Olgę Bołądź na dużym ekranie. Chciałam też JC (jedyną córkę) wyciągnąć, ale ta po intuicyjnie wybrała "Bogów" Łukasza Palkowskiego  i nie żałowała wyboru. 
Tym razem Vega mnie zawiódł. Film - słabizna. Kolejny przykład na to, że braku scenariusza nie da się nadrobić najlepszą obsadą aktorską. Naprawdę nie wystarczy kompilacja wycinanych  przez kilka lat nagłówków z gazet. Kolejny też przykład na to, że zwiastuny polskich filmów mogą być lepsze od samego filmu.Wybiera się najlepsze, najbardziej istotne fragmenty, okrasza świetną muzyką i w pół minuty wiesz wszystko. 
Zacznę od tego, że Olga Bołądź była fantastyczna. Spójna, wiarygodna i chyba jako jedyna budziła jakieś emocje. Chociaż rola, jaką przyszło jej zagrać, nie była ani odkrywcza ani wielowymiarowa. Janusz Chabior i Wojciech Zieliński zrobili, co mieli w mocy, żeby wypełnić jakimś życiem role-wydmuszki, ale polegli w ogólnym rozrachunku. Drugi plan dał znać o sobie w nieźle zaakcentowanych rolach księdza - Andrzej Grabowski, lekarki onkologa - Agata Kulesza i magnata medialnego - Jan Frycz.  Może ja mam kłopot polskim kinem sensacyjnym, bo jestem feministką i nie bardzo odnajduję się w świecie tak bardzo bez kobiet, że nawet kobiety zamiast grać kobiety, grają męskie fantazje o kobietach. 
Cały film, to takie niewymagające męskie kino, gdzie jest zły świat i "jedyni sprawiedliwi" z nim walczący. Jest laska, która zrobi laskę w razie potrzeby i taka laska, która w pysk dać potrafi. Obie zjawiskowo piękne. No i są nawiązania do naszej sceny politycznej, woda na młyn wszystkich zwolenników spiskowej teorii dziejów z serii "dla opornych". W skrócie, jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że o pieniądze a w Polsce rządzi układ, który zamordował Blidę,  Leppera i szereg innych niewygodnych osób. Nawet jeśli to prawda, prawdziwego "układu" Vega nawet nie dotknął, skoro film powstał a Vega żyje. 
Nie pierwszy to przykład na to, że coś co ma pozory kontrowersyjności jest tubą mainstreamu.
Mamy tu doświadczonego, cynicznego zabójcę, który dowiaduje się, że ma raka trzustki i chce się zapisać do drużyny Jezusa ("jak trwoga, to do boga"). I może nie byłoby w tym nic śmiesznego, gdyby nie to, że wtedy, gdy uwikłany we współpracę ze służbami klecha udziela mu rozgrzeszenia, guz znika. Hosanna!
Mamy też zabójcę-idealistę, który wierzy w bajkę, że dobrym ludziom wolno robić złe rzeczy. Taki Brudny Harry czy inny Franz Maurer, tylko ten nasz dla odmiany ma oddaną żonę, z którą chce mieć dzieci. Niestety supersamiec ma w nasieniu martwe plemniki (to mogła być jakaś metafora, której nie zrozumiałam) i nie może mieć dzieci. Hosanna! Ups, powinno być "Och, jaka szkoda".
Na osłodę wydanych 14 zł została mi podporucznik Aleksandra Lach "Białko", jedyna postać, dla której film warto obejrzeć. Jej nie potrafię zamknąć w kilku zdaniach.
Ogólnie nie polecam, chociaż nie żałuję. Magdę na szczęście lubię i czas w jej towarzystwie nie jest nigdy stracony.

Miasto 44 (2014) reż. Jan Komasa

czyli nie oglądałam, więc się wypowiem


Będzie krótko, bo filmu nie oglądałam i póki co, nie zamierzam. Może za 10 lat, ale nie obiecuję. Obejrzałam dwa razy zwiastun i za każdym razem kończyło się niemożliwym do powstrzymania szlochaniem w poduszkę przez kwadrans. To nie jest film dla mnie na ten czas.
Mój stosunek do Powstania Warszawskiego jest ambiwalentny i tego już nic nie zmieni. Zginęło w nim niepotrzebną, bezsensowna śmiercią zbyt wiele mądrych i dobrych  ludzi. Muzeum Powstania Warszawskiego nie zdołałam obejrzeć. Rozkleiłam się przy kopii pomnika Małego Powstańca i już dalej nie dałam rady iść.
Są filmy, których oglądać nie powinnam.
Pierwszy film w moim życiu, który wzbudził we mnie tak silne emocje, że płakałam długo po projekcji był "Kolor purpury" Stevena Spielberga. Zaczęło się od sceny pojednania córki z ojcem. Ja nie miałam ojca, który mógłby mnie przytulić. A bardzo chciałam.
Nauczona doświadczeniem, staram się nie oglądać filmów, które dotykają najwrażliwszych, niczym nieosłoniętych miejsc. Nie zawsze się udaje.  I jak jestem dość odporna w filmie na krew, brutalność, łzy, kataklizmy (nawet lubię kino katastroficzne) i tym podobne, tak mięknę w ułamku sekundy w sytuacjach kiedy na ekranie dzieje się krzywda dziecku. Nie wiem czy ktoś pamięta film "Na ratunek Jessice" z 1989 roku.  Film raczej mierny, jeśli miałabym oceniać "szkiełkiem i okiem" z gatunku dość popularnego w USA:

- Kupujemy prawa do nakręcenia filmu na podstawie "urzekła mnie twoja historia"

To zwykle nie są filmy artystycznie dobre, ale „z życia wzięte” i doskonałe w kwestii wywoływania zamierzonych emocji. Sztab fachowców na to pracuje. 

Teksas, październik 1987 roku. Półtoraroczna Jessica McClure spuszczona na chwilę z oka, wpada do niezabezpieczonej rury, mającej prawie 7 metrów głębokości. Szanse na uratowanie dziewczynki są minimalne, mimo to ratownicy walczą do samego końca, i to na oczach całej Ameryki, po 58 godzinach, udaje się wydostać dziewczynkę. Oglądałam film zerkając na swoją półtoraroczną dziewczynkę śpiącą w łóżeczku i wyłam w pieluszkę tak, żeby jej nie obudzić. Kochałam też wtedy Amerykę za determinację i zaangażowanie.  

A Jedyna Córka  się czasem dziwi dlaczego to tata chodził z nią na place zabaw i na spacery.  On nie oglądał tego filmu. Ja bym się czołgała przed nią i sprawdzała teren.

Potem jeszcze kilka tych nieoglądalnych wątków było, ale unikałam skutecznie. Wszelkie porwania, gwałty, morderstwa i molestowania dzieci omijałam. A że wszyscy wiedza, że lubię spojlery, to nie było bardzo trudne.

O "Mieście 44" słyszałam wiele dobrego i zaczęłam robić rozeznanie. Poległam w pierwszej minucie.
Moja JC jest ledwie dorosła. Mądra, dobra, piękna i dzielna. I takie „kwiaty” boleśnie zerwało Powstanie. Wychowałam JC w duchu patriotyzmu umiarkowanego.  Literaturę polską czyta, z historii wyciąga wnioski,  o język dba, podatki płaci. Jakby miała psa, to by sprzątała po nim, ale umierać „za ojczyznę” nie zamierza.  Uff.

Z drugiej strony -  ja ją znam. I życie znam trochę lepiej. Ja wiem, że ona by do tego cholernego Powstania poszła wcale nie „za ojczyznę” ani za inne abstrakcyjne, chore idee  złamanego paznokcia nie warte, o życiu nie wspominając. Ona by poszła za miłością, za przyjaźnią, za jedynym możliwym działaniem w bezsilności. Poszłaby godząc się na najwyższa cenę, a ja bym tego nie zniosła. Poszłaby, krzycząc jak bohater filmu „Po co nam to wszystko było” i „Ja nie chcę umierać.
Nikt nie chce.
Mogę hipotetycznie dopuścić do siebie myśl, że są idee, dla których mogłabym umrzeć. Ale absolutnie nie ma takich idei (żaden bóg, żadna ojczyzna, żadna prawda), dla których poświęciłabym życie mojego dziecka.
Dlatego wybaczcie, że na bohaterów „Miasta 44” patrzę jak na moje dzieci i mówię:
- Nie, nie godzę się na to.

I płaczę, bo oni nie pytają o moją zgodę.

Wilgotne miejsca (2013) reż. David Wnendt

czyli jak grzebiąc w dupie dogrzebać się do głowy 

 

na stronie: Jeśli kogoś zniesmaczył podtytuł, to niech dalej nie czyta, będzie gorzej. Tych, co się łatwo nie zniechęcają proszę o niejedzenie przy czytaniu. Notka będzie bulimiczna. 

Po wakacyjnej przerwie dostałam znienacka zaproszenie do "Tu się movie" i z żalem przeczytałam, że to ostatni miesiąc działalności tej sali kinowej. A tak blisko miałam! No trudno, przejrzałam repertuar na wrzesień i postanowiłam namówić Jedyną Córkę  i jej przyjaciółkę na seans.
- Hej słonko! Nie poszłybyście do kina ze mną?
- Na co?
- Właściwie nie wiem, bo nie oglądałam. Reżysera nie znam, aktorzy też mi nie mówią nic.  Współczesne kino niemieckie, zwiastun dość dosadny ale może być niezłe.
- Co rozumiesz przez "dosadny" ? - zapytała czujnie JC
- Nooo... wiesz...krew, pot i łzy. Może zamiast krwi - sperma. Nagrodę publiczności na jakimś festiwalu dostał.- tłumaczyłam

na stronie: tu daję kolejną szansę na oddalenie się do innych, przyjemnych zajęć. Więcej szans nie będzie




Nie powinnam była oglądać tego filmu, nie dla mnie był zrobiony. Sądząc po reakcji publiczności w kinie i po komentarzach na forum jednak jakieś grono odbiorców film ma i to nie muszą być sami kretyni.



Za każdym razem, kiedy próbowałam napisać o swoich wrażeniach brnęłam w jakiś medyczno-filozoficzny bełkot. Spróbuję więc bardzo skrótowo. Jest to film o nastolatce Helen, która za wszelką cenę próbuje pogodzić rozwiedzionych rodziców. Tyle w pierwszej warstwie.

Dziewczyna buntując się przeciw niedostępnej emocjonalnie i obsesyjnie dbającej o higienę  matce, oddaje się bez granic badaniu własnej cielesności jej smaków i woni, a w poszukiwaniu  bliskości wykorzystuje swoją seksualność. Generalizując - film wyrósł na gruncie wszelkiej maści telewizyjnych programów reality show, gdzie uczestnicy chętniej pokazywali dupę niż okazywali uczucia, gdzie pozy i maski musiały być szokujące, żeby były zauważalne.

Technicznie też reżyser posługuje się zdjęciami i montażem w taki sposób, że widz przed ekranem raczej podgląda niż poznaje bohaterów filmu.

Obraz ocieka spermą, fekaliami i krwią wprawdzie w kontekście mówienia o otwartości i akceptacji ludzkich wydzielin ale naprawdę trudno przez to docenić drugie i trzecie dno. Zwłaszcza jak się nie ma natury podglądacza.

Znów się zapędzam w próbę analizy a przecież  film był dla mnie jak niezgodny tkankowo przeszczep. Organizm sam odrzucał. Sztuka, która chce mnie wytrącać z równowagi, gwałcić moje poczucie estetyki, nurzać w emocjonalnym gównie jest mi tak obca, że nie wiem, czy mam prawo ją oceniać. Bardzo bym chciała napisać, że film jest kompletnie bezwartościowy i dać mu  jedynkę w skali do 10. Uczciwie przyznam jednak, że nie mogę. Pod tą warstwą ohydztwa jest jednak jakaś prawda o człowieku.



Film jest dla mnie jednym ze sposobów kontaktu ze światem. Lubię budować więź, lubię się dowiadywać, lubię rozumieć. No i doceniam formę. Prędzej zniosę dobrą formę bez treści niż swobodny strumień wizji artystycznych zwymiotowanych na odbiorcę. Lubię, dzięki sytuacjom oglądanym w filmach, lepiej rozumieć rzeczywistość. 

Zdecydowanie nie lubię być przytłaczana przesadnym realizmem. Rozumiem, że człowiek onanizujący się publicznie, może być samotny, skrzywdzony i w ten sposób może wołać o pomoc. Ale we mnie nie wzbudzi on współczucia i nie skłoni mnie do oferowania  pomocy. Dlatego "Wilgotne miejsca" nie są dla mnie chociaż Carla Juri grająca główną bohaterkę spisała się doskonale (udało jej się uniknąć wulgarności a to trochę tak jakby zachowała dziewictwo w burdelu) i chętnie zobaczyłabym ja w innym repertuarze.

Film nominowany był na tegorocznym OFF PLUS CAMERA w Krakowie i  nagrodę publiczności zgarnął. Trochę mnie to smuci, bo obserwuję od lat jak kino tzw. ambitne (nie lubię tego określenia,  wolę mówić "wymagające", bo często wymaga cierpliwości))  idzie w kierunku przekraczania granic intymności, pogrywa sobie z pornografią, epatuje turpizmem. Jeśli ktoś lubi być przeciągany  po rynsztokach, to odnajdzie się w świecie Helen. Ja wolę uciec w komedie romantyczne.

Mam odruch odrzucenia przy występach Piotra Pawlenskiego. Dla mnie większą wartość artystyczną miałoby wyrażenie putinowskiej polityki "trzymania za jaja" bez przybijania genitaliów gwoździem do bruku. Obrazy Milo Moire przyjęłabym do wiadomości, gdyby rodziły się w głowie a nie w cipce. Do tego grona odrzuconych trafia reżyser David Wnendt. 


A do filmu w kinach powinni dodawać takie torebki jak w samolotach na ewentualne torsje. Przepraszam.

Czarownica (2014), reż. Robert Stromberg

czyli przypowieść dla każdej rozwódki



To manifest feministyczny! -  mówią jedni – opowiada  o zemście zdradzonej kobiety,  o gwałcie na randce, o męskiej  walce o władzę za wszelką cenę  i o  prawdziwej miłości.

To tylko bajka -  mówią drudzy –  naprawdę  musimy ją rozbierać na czynniki pierwsze i psuć sobie przyjemność?

Nigdy nie chciałam być królewną. Naprawdę nie wiem jak się uchowałam. Do przedszkola chodziłam tylko kilka miesięcy, na podwórku bawiłam  się z chłopakami w piratów,  podchody i rzucanie  nożem do celu.  I brałam udział w spuszczaniu małego  Janka w wiadrze  do studni.  Janek był młodszym bratem  mojej koleżanki, wszędobylskim, wrednym  i  to był jego pomysł. Janek żyje do dziś i ma się dobrze, choć po tym jak znalezione w lesie niewypały  wrzucił do ogniska,  można  to uznać za cud.  Lalki miałam na półce "za szkłem" i nie umiałam się nimi bawić. W ogóle  nie kojarzę  księżniczek  z dzieciństwa. 

W  1634 roku  „Śpiąca Królewna” Karola Perraulta nie miała nawet imienia. Była piękna i nieabsorbująca.  Była narzędziem zemsty, nagrodą  i ofiarą, ani przez chwilę nie była człowiekiem. Dwa wieki później bracia Grimm nazwali ją Różyczką,  ale uczłowieczyć jej nie zdołali. Klątwa złej wróżki się wypełniła a po stu latach zjawił się książę i kwiatuszek zerwał.
Disneyowska   animowana  wersja bajki z 1959 roku zrobiona z wielkim rozmachem (jak na tamte lata),  odpuszcza nam  sto lat oczekiwania  i ze śpiącej królewny  Aurory również  robi  urodziwe, ale bezwolne i nierozgarnięte cielę, zaś z czarownicy Maleficent brzydkie, małostkowe wcielenie zła

Tegoroczna „Czarownica”  ze  zjawiskową rolą  Angeliny Joli (ona nie musi się podobać,  ale nie można jej nie doceniać)  otwiera  pole do wielu interpretacji i to jest piękne. Twórcy zmieniają perspektywę i pokazują nam historię z punktu widzenia dotychczasowego czarnego charakteru. Możemy polubić  wróżkę, która  zdradzona  i okaleczona przez ukochanego  mężczyznę, wprawdzie zamienia się w żądną zemsty wiedźmę, ale ostatecznie wygrywa, kiedy przestaje nienawidzić. Mam nadzieje, że to z nią, a nie nudną Aurorą będą się utożsamiać małe dziewczynki. 
Myślę, że w "Czarownicy" jest więcej wątków, o których można dyskutować. Jest motyw postrzegania piękna i jego względności  (jak na bajkę rewolucyjny), motyw niszczenia ze strachu przed nieznanym, motyw arogancji władzy, motyw  prawdziwej miłości opartej na budowanej latami  więzi. 

Bajki uwielbiam. Z bajek się nie wyrasta. To bajki wyrastają z człowieka. Na roli bajek w rozwoju osobowości i światopoglądu parę osób sobie pewnie tytuły naukowe porobiło. Można lekceważyć wpływ motywów i schematów bajkowych na nasze życie i wyśmiewać go, ale on przez to nie zniknie. Będzie działał podstępnie.

Z drugiej strony, bajki nie powstają w próżni laboratoryjnej tylko są utkane z wyobrażeń powstałych poprzez obserwację rzeczywistości. Dlatego każdy ma  też swój  wpływ na bajkę i jej  interpretację. 

To tylko bajki. To aż bajki.  


Są jak krople w oceanie wszystkich wpływów. 

Zwiastun

Film kocham w każdej postaci i biorę wszystko bez grymasów, jak na prawdziwego nałogowca przystało. Owszem doceniam artystyczne środki wyrazu, mogę się zachwycić wielką sztuką, ale kocham kino przede wszystkim za wzbudzane emocje, za budowane relacje. Oglądam kino amerykańskie, europejskie i azjatyckie. Od początku istnienia do współczesności. Ambitne i te kompletnie ambicji pozbawione. Mam filmy ukochane, do których wracam i takie, które obejrzane raz, zostawiły mi bliznę na zawsze.  Wierzę w magię kina, wierzę w tyle wcieleń duszy, ile filmów zdołam obejrzeć.
No to  klaps:) 


"Życie ma seans" akt pierwszy, scena pierwsza, ujęcie pierwsze.