czyli quo vadis człowieku?
Znalazłam w sieci i obejrzałam program "Rolnik szuka żony". To ma być ten kwiat rolnictwa polskiego? Litości! Przecież oni nie wszyscy mają zęby. I to do nich napisało dwa tysiące kobiet w nadziei, że zostaną wybrane? A te, które przyjechały godzą się na to, żeby były oceniane, obmacywane jak ostatnie desperatki na zabawie w remizie? W głowie się nie mieści. Nie wiem, co powiedzieć.
Wśród tej słomy z butów i cepelii wyłazi ludzka samotność i determinacja. Wyłazi szczerość i naiwność, wyłażą nadzieje i oczekiwania, że taki program zmieni życie. Patrzyłam z jakimś rodzajem fascynacji. Słowo daję, można na tym programie doktorat z socjologii zrobić. Coś niesamowitego, co telewizja potrafi. Wstydziłam się. Sama byłam zaskoczona, bo to jednak obce mi uczucie na co dzień. Ja się raczej nie wstydzę, a tu nie mogłam uwierzyć, że uczestnicy jak dzieci pozwalają się wkręcić w upokarzające sytuacje, powtarzają jakieś wyświechtane zdania, żywcem z "Mody na sukces" wyjęte, udają, robią dobrą minę do złej gry, przekraczają granice żenady w imię.... i tu doprawdy nie potrafię sformułować, w imię czego?
A ja przecież jestem ze wsi, miałam chłopaka- strażaka i nie raz się w remizie pysznie bawiłam. Moja światowa koleżanka na wiejskim festynie dawała się grabarzowi podrywać i jej korona nie spadła i wspomina miło, więc wierzcie mi wieś to niekoniecznie obciach i niesmak. Paru rolników znam i nawet jednego, który szuka żony. Może to kwestia wystawiania się widok publiczny? Nie wiem.
Program ogląda cztery miliony ludzi a profil na fejsie ma pięćdziesiąt tysięcy "polubień" (wiem, wiem "Fakt" jest najlepiej sprzedającym się dziennikiem w Polsce) Był "Kawaler do wzięcia" była "Żona dla milionera" Czy są jakieś granice? Czego oglądać nie będziemy? Następnym hitem będzie "Kierowca TIRa szuka dupy na boku"? A może nie ma granic?
Jest taki serial brytyjski "Czarne lustro". Obejrzałam pierwszy odcinek dałam jedynkę ("nieporozumienie") na filmwebie i na pewno nie sięgnę po więcej. A to doskonały odcinek był i rozumiem tych, którzy dali mu dychę ("arcydzieło!"). Naprawdę rozumiem. Oryginalny scenariusz, świetne aktorstwo, technicznie bez zarzutu i daje do myślenia. Moja surowa ocena wynika z efektów tego myślenia. Moim zdaniem kino ma być sztuką, która czemuś służy. Czemuś dobremu. Nie chodzi mi o szczęśliwe zakończenia, mówię raczej o nas widzach, o refleksjach, które nas wzbogacają, świat zostawiają lepszym. Choćby odrobinę. To taka moja idealistyczna koncepcja kina, które kocham. "Black Mirror" pokazał mi moje własne, najczarniejsze odbicie w tym lustrze i sprawił, że przestałam lubić siebie i ludzi.
Odcinek opowiada o tym, że terroryści porywają następczynię tronu i wysuwają żądanie, żeby premier kraju w programie telewizyjnym transmitowanym na żywo zgwałcił świnię. W przeciwnym razie księżniczka zginie. Żądanie zostaje podane do publicznej wiadomości i społeczeństwo wywiera na premierze presję. Tłum kocha księżniczkę i chce tej transmisji na żywo. I ja też, oglądając ten odcinek, stałam się mimowolnie gapiem. A nie chcę nim być. Nikt mnie o zdanie nie pyta, nikt nie bierze odpowiedzialności za skutki dyktatury słupków oglądalności.
Ja już nie wiem, czy jako ludzkość się cywilizujemy, czy popadamy w zbiorowy obłęd? Z jednej strony doceniam, że na igrzyskach nie ma już walk gladiatorów na śmierć i życie. Doceniam, że nie krzyżujemy, nie kamienujemy, nie topimy czarownic, nie płoną stosy na jarmarkach. Z drugiej strony przekraczamy wszelkie granice intymności, pornografia udaje sztukę, a media schlebiają tym najniższym instynktom. I serwują nam gwałt na świni. To taka metafora. Na razie.