Czarne lustro (2011) serial TV

czyli quo vadis człowieku?

Znalazłam w sieci i obejrzałam program "Rolnik szuka żony"To ma być ten kwiat rolnictwa polskiego? Litości! Przecież oni nie wszyscy mają zęby. I to do nich napisało dwa tysiące kobiet w nadziei, że zostaną wybrane? A te, które przyjechały godzą się na to, żeby były oceniane, obmacywane jak ostatnie desperatki na zabawie w remizie? W głowie się nie mieści. Nie wiem, co powiedzieć.  
Wśród tej słomy z butów i cepelii wyłazi ludzka samotność  i determinacja. Wyłazi szczerość i naiwność, wyłażą nadzieje i oczekiwania, że taki program zmieni życie.  Patrzyłam z jakimś rodzajem fascynacji. Słowo daję, można na tym programie doktorat z socjologii zrobić. Coś niesamowitego, co telewizja potrafi. Wstydziłam się. Sama byłam zaskoczona, bo to jednak obce mi uczucie na co dzień. Ja się raczej nie wstydzę, a tu nie mogłam uwierzyć, że uczestnicy jak dzieci pozwalają się wkręcić w upokarzające sytuacje, powtarzają jakieś wyświechtane zdania, żywcem z "Mody na sukces" wyjęte, udają, robią dobrą minę do złej gry, przekraczają granice żenady w imię.... i tu doprawdy nie potrafię sformułować, w imię czego?
A ja przecież jestem ze wsi, miałam chłopaka- strażaka i nie raz się w remizie pysznie bawiłam. Moja światowa koleżanka na wiejskim festynie dawała się grabarzowi podrywać i jej korona nie spadła i wspomina miło, więc wierzcie mi wieś to niekoniecznie obciach i niesmak. Paru rolników znam i nawet jednego, który szuka żony.  Może to kwestia wystawiania się widok publiczny? Nie wiem. 
Program ogląda cztery miliony ludzi a profil na fejsie ma pięćdziesiąt tysięcy "polubień" (wiem, wiem "Fakt" jest najlepiej sprzedającym się dziennikiem w Polsce) Był "Kawaler do wzięcia" była "Żona dla milionera" Czy są jakieś granice? Czego oglądać nie będziemy? Następnym hitem będzie "Kierowca TIRa szuka dupy na boku"? A może nie ma granic?

Jest taki serial brytyjski "Czarne lustro". Obejrzałam pierwszy odcinek dałam  jedynkę ("nieporozumienie") na filmwebie i na pewno nie sięgnę po więcej. A to doskonały odcinek był i rozumiem tych, którzy dali mu dychę ("arcydzieło!"). Naprawdę rozumiem. Oryginalny scenariusz, świetne aktorstwo, technicznie bez zarzutu i daje do myślenia. Moja surowa ocena wynika z efektów tego myślenia. Moim zdaniem kino ma być sztuką, która czemuś służy. Czemuś dobremu. Nie chodzi mi o szczęśliwe zakończenia, mówię raczej o nas widzach, o refleksjach, które nas wzbogacają,  świat zostawiają lepszym. Choćby odrobinę. To taka moja idealistyczna koncepcja kina, które kocham. "Black Mirror" pokazał mi moje własne, najczarniejsze odbicie w tym lustrze i sprawił, że przestałam lubić siebie i ludzi.
Odcinek opowiada o tym, że terroryści porywają następczynię tronu i wysuwają żądanie, żeby premier kraju w programie telewizyjnym transmitowanym na żywo zgwałcił świnię. W przeciwnym razie księżniczka zginie. Żądanie zostaje podane do publicznej wiadomości i społeczeństwo wywiera na premierze presję. Tłum kocha księżniczkę i chce tej transmisji na żywo. I ja też, oglądając ten odcinek, stałam się mimowolnie gapiem. A nie chcę nim być. Nikt mnie o zdanie nie pyta, nikt nie bierze odpowiedzialności za skutki dyktatury słupków oglądalności.
Ja już nie wiem, czy jako ludzkość się cywilizujemy, czy popadamy w zbiorowy obłęd?   Z jednej strony doceniam, że na igrzyskach nie ma już walk gladiatorów na śmierć i życie. Doceniam, że nie krzyżujemy, nie kamienujemy, nie topimy czarownic, nie płoną stosy na jarmarkach. Z drugiej strony przekraczamy wszelkie granice intymności, pornografia udaje sztukę, a media schlebiają tym najniższym instynktom. I serwują nam gwałt na świni. To taka metafora. Na razie.  

Służby specjalne (2014) reż. Patryk Vega

czyli służby specjalnej troski


Wyciągnęła mnie do kina Magda. Razem widziałyśmy zwiastuny w zeszłym tygodniu i razem nabrałyśmy apetytu na Olgę Bołądź na dużym ekranie. Chciałam też JC (jedyną córkę) wyciągnąć, ale ta po intuicyjnie wybrała "Bogów" Łukasza Palkowskiego  i nie żałowała wyboru. 
Tym razem Vega mnie zawiódł. Film - słabizna. Kolejny przykład na to, że braku scenariusza nie da się nadrobić najlepszą obsadą aktorską. Naprawdę nie wystarczy kompilacja wycinanych  przez kilka lat nagłówków z gazet. Kolejny też przykład na to, że zwiastuny polskich filmów mogą być lepsze od samego filmu.Wybiera się najlepsze, najbardziej istotne fragmenty, okrasza świetną muzyką i w pół minuty wiesz wszystko. 
Zacznę od tego, że Olga Bołądź była fantastyczna. Spójna, wiarygodna i chyba jako jedyna budziła jakieś emocje. Chociaż rola, jaką przyszło jej zagrać, nie była ani odkrywcza ani wielowymiarowa. Janusz Chabior i Wojciech Zieliński zrobili, co mieli w mocy, żeby wypełnić jakimś życiem role-wydmuszki, ale polegli w ogólnym rozrachunku. Drugi plan dał znać o sobie w nieźle zaakcentowanych rolach księdza - Andrzej Grabowski, lekarki onkologa - Agata Kulesza i magnata medialnego - Jan Frycz.  Może ja mam kłopot polskim kinem sensacyjnym, bo jestem feministką i nie bardzo odnajduję się w świecie tak bardzo bez kobiet, że nawet kobiety zamiast grać kobiety, grają męskie fantazje o kobietach. 
Cały film, to takie niewymagające męskie kino, gdzie jest zły świat i "jedyni sprawiedliwi" z nim walczący. Jest laska, która zrobi laskę w razie potrzeby i taka laska, która w pysk dać potrafi. Obie zjawiskowo piękne. No i są nawiązania do naszej sceny politycznej, woda na młyn wszystkich zwolenników spiskowej teorii dziejów z serii "dla opornych". W skrócie, jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że o pieniądze a w Polsce rządzi układ, który zamordował Blidę,  Leppera i szereg innych niewygodnych osób. Nawet jeśli to prawda, prawdziwego "układu" Vega nawet nie dotknął, skoro film powstał a Vega żyje. 
Nie pierwszy to przykład na to, że coś co ma pozory kontrowersyjności jest tubą mainstreamu.
Mamy tu doświadczonego, cynicznego zabójcę, który dowiaduje się, że ma raka trzustki i chce się zapisać do drużyny Jezusa ("jak trwoga, to do boga"). I może nie byłoby w tym nic śmiesznego, gdyby nie to, że wtedy, gdy uwikłany we współpracę ze służbami klecha udziela mu rozgrzeszenia, guz znika. Hosanna!
Mamy też zabójcę-idealistę, który wierzy w bajkę, że dobrym ludziom wolno robić złe rzeczy. Taki Brudny Harry czy inny Franz Maurer, tylko ten nasz dla odmiany ma oddaną żonę, z którą chce mieć dzieci. Niestety supersamiec ma w nasieniu martwe plemniki (to mogła być jakaś metafora, której nie zrozumiałam) i nie może mieć dzieci. Hosanna! Ups, powinno być "Och, jaka szkoda".
Na osłodę wydanych 14 zł została mi podporucznik Aleksandra Lach "Białko", jedyna postać, dla której film warto obejrzeć. Jej nie potrafię zamknąć w kilku zdaniach.
Ogólnie nie polecam, chociaż nie żałuję. Magdę na szczęście lubię i czas w jej towarzystwie nie jest nigdy stracony.

Miasto 44 (2014) reż. Jan Komasa

czyli nie oglądałam, więc się wypowiem


Będzie krótko, bo filmu nie oglądałam i póki co, nie zamierzam. Może za 10 lat, ale nie obiecuję. Obejrzałam dwa razy zwiastun i za każdym razem kończyło się niemożliwym do powstrzymania szlochaniem w poduszkę przez kwadrans. To nie jest film dla mnie na ten czas.
Mój stosunek do Powstania Warszawskiego jest ambiwalentny i tego już nic nie zmieni. Zginęło w nim niepotrzebną, bezsensowna śmiercią zbyt wiele mądrych i dobrych  ludzi. Muzeum Powstania Warszawskiego nie zdołałam obejrzeć. Rozkleiłam się przy kopii pomnika Małego Powstańca i już dalej nie dałam rady iść.
Są filmy, których oglądać nie powinnam.
Pierwszy film w moim życiu, który wzbudził we mnie tak silne emocje, że płakałam długo po projekcji był "Kolor purpury" Stevena Spielberga. Zaczęło się od sceny pojednania córki z ojcem. Ja nie miałam ojca, który mógłby mnie przytulić. A bardzo chciałam.
Nauczona doświadczeniem, staram się nie oglądać filmów, które dotykają najwrażliwszych, niczym nieosłoniętych miejsc. Nie zawsze się udaje.  I jak jestem dość odporna w filmie na krew, brutalność, łzy, kataklizmy (nawet lubię kino katastroficzne) i tym podobne, tak mięknę w ułamku sekundy w sytuacjach kiedy na ekranie dzieje się krzywda dziecku. Nie wiem czy ktoś pamięta film "Na ratunek Jessice" z 1989 roku.  Film raczej mierny, jeśli miałabym oceniać "szkiełkiem i okiem" z gatunku dość popularnego w USA:

- Kupujemy prawa do nakręcenia filmu na podstawie "urzekła mnie twoja historia"

To zwykle nie są filmy artystycznie dobre, ale „z życia wzięte” i doskonałe w kwestii wywoływania zamierzonych emocji. Sztab fachowców na to pracuje. 

Teksas, październik 1987 roku. Półtoraroczna Jessica McClure spuszczona na chwilę z oka, wpada do niezabezpieczonej rury, mającej prawie 7 metrów głębokości. Szanse na uratowanie dziewczynki są minimalne, mimo to ratownicy walczą do samego końca, i to na oczach całej Ameryki, po 58 godzinach, udaje się wydostać dziewczynkę. Oglądałam film zerkając na swoją półtoraroczną dziewczynkę śpiącą w łóżeczku i wyłam w pieluszkę tak, żeby jej nie obudzić. Kochałam też wtedy Amerykę za determinację i zaangażowanie.  

A Jedyna Córka  się czasem dziwi dlaczego to tata chodził z nią na place zabaw i na spacery.  On nie oglądał tego filmu. Ja bym się czołgała przed nią i sprawdzała teren.

Potem jeszcze kilka tych nieoglądalnych wątków było, ale unikałam skutecznie. Wszelkie porwania, gwałty, morderstwa i molestowania dzieci omijałam. A że wszyscy wiedza, że lubię spojlery, to nie było bardzo trudne.

O "Mieście 44" słyszałam wiele dobrego i zaczęłam robić rozeznanie. Poległam w pierwszej minucie.
Moja JC jest ledwie dorosła. Mądra, dobra, piękna i dzielna. I takie „kwiaty” boleśnie zerwało Powstanie. Wychowałam JC w duchu patriotyzmu umiarkowanego.  Literaturę polską czyta, z historii wyciąga wnioski,  o język dba, podatki płaci. Jakby miała psa, to by sprzątała po nim, ale umierać „za ojczyznę” nie zamierza.  Uff.

Z drugiej strony -  ja ją znam. I życie znam trochę lepiej. Ja wiem, że ona by do tego cholernego Powstania poszła wcale nie „za ojczyznę” ani za inne abstrakcyjne, chore idee  złamanego paznokcia nie warte, o życiu nie wspominając. Ona by poszła za miłością, za przyjaźnią, za jedynym możliwym działaniem w bezsilności. Poszłaby godząc się na najwyższa cenę, a ja bym tego nie zniosła. Poszłaby, krzycząc jak bohater filmu „Po co nam to wszystko było” i „Ja nie chcę umierać.
Nikt nie chce.
Mogę hipotetycznie dopuścić do siebie myśl, że są idee, dla których mogłabym umrzeć. Ale absolutnie nie ma takich idei (żaden bóg, żadna ojczyzna, żadna prawda), dla których poświęciłabym życie mojego dziecka.
Dlatego wybaczcie, że na bohaterów „Miasta 44” patrzę jak na moje dzieci i mówię:
- Nie, nie godzę się na to.

I płaczę, bo oni nie pytają o moją zgodę.