Listy od nieznajomego (2013) reż. Yariv Mozer

czyli ślimaki w deszczu

Wybrałam ten film na konkurs prelegentów filmowych zupełnie przypadkowo i nie przyniósł mi szczęścia. 
Nagrodę główną i nagrodę publiczności wygrała Kaja Łuczyńska, która mówiła o "Serenie" Susanne Bier. 
Kaja też prowadzi blog  filmowy "Orbitowanie bez cukru". Była lepsza. 
No cóż, za rok się poprawię:). Pozdrawiam serdecznie panią, która dodała mi otuchy na dworcu w Zwierzyńcu w dniu wyjazdu. Niech się Pani objawi w komentarzu, proszę.

Wracając do "Listów..." Nie było łatwo. Film wymyka się prostym ocenom. Pierwsze pytanie jakie sobie zadałam to: Dlaczego w 2013 roku reżyser zdecydował się nakręcić historię, która dzieje się w roku 1989 w Tel Awiwie? Żeby to zrozumieć, trzeba film osadzić w kontekście zmian społeczno obyczajowych zachodzących w Izraelu na przełomie XX i XXI wieku. Jeszcze do 1987 roku homoseksualizm był w Izraelu był nielegalny a zaledwie 6 lat po wykreśleniu "zachowań homoseksualnych" z kodeksu karnego
Izrael zalegalizował konkubinaty osób tej samej płci i uznał małżeństwa jednopłciowe  zawarte za granicą.
W 2008 roku izraelskim homoseksualistom umożliwiono adopcję dzieci. W ciągu zaledwie 20 lat od prześladowań i zamykania w więzieniu do pełni praw. Ludzie przyzwyczajeni do ukrywania się, udawania i zaprzeczania,   zyskali  podmiotowość i widzialność. Mogli  wyjść ze skorup jak ślimaki w deszczu. 
Uczestnikami, świadkami a często sprawcami tej rewolucji byli między ludzie kultury. Pierwszym, który dokonał publicznie coming-outu był reżyser Amos Guttman, krótko po nim  twórcy  niezwykłej "Bańki mydlanej" Eytan Fox i Gal Uchowsky, piosenkarz Ivri Lider, pisarz Yossi Avni-Levy
"Listy od nieznajomego" to dla Yariva Mozera -  reżysera, scenarzysty, producenta i odtwórcy jednej z głównych ról debiut fabularny. Po nakręceniu kilkunastu świetnych filmów dokumentalnych twórca zdecydował się przenieść na duży ekran opowiadanie ze zbioru opowiadań "Ogród umarłych drzew" wydanego w 1995 roku (niestety nie po polsku). W jednym z wywiadów Mozer mówi: "Byłem na tyle tą lekturą przejęty, że zdecydowałem się przenieść na ekran opowiadanie zatytułowane „Snails in the Rain”. Wydawało mi się ono wprost stworzone pod adaptację. Scenariusz jest wypadkową tego, co napisał Yossi Avni-Levy, i moich własnych doświadczeń. Taka strategia wzięła się stąd, że czytając jego opowiadanie, miałem wrażenie, jakbym czytał historię opartą na mojej biografii"   

Dziś Izrael jest  jednym z najbardziej tolerancyjnych państw w regionie a Tel Awiw może być ziemią obiecaną osób ze środowisk LGBT. Dziś nie ma co wyważać otwartych drzwi ale nie zawsze tak było.

Głównego bohatera "Listów" poznajemy w 1989 roku, tuż po "odwilży". Boaz (Yoav Reuveni) ma 25 lat , jest studentem języków semickich, od ponad roku mieszka ze swoją dziewczyną Noą (świetna w roli Moran Rosenblatt) i w perspektywie ma prestiżowe stypendium w Jerozolimie. 
Kiedy Boaz zaczyna dostawać anonimowe listy od zakochanego w nim mężczyzny, wytrąca go to z równowagi. Przyzwyczajony do niewidzialności, do życia jakie sobie ułożył,  boi się zmiany. Nie wie, czy chce zmiany.
Reżyserskie  doświadczenie dokumentalisty i  wspólnota doświadczeń z bohaterem sprawiły, że Mozer nakręcił film niezwykle szczery. Technika prowadzenie kamery bardzo blisko bohatera pokazuje nam go jak przez szkło powiększające. Przekracza granice intymności ale nie daje dostępu do myśli bohatera.  Widz chwilami staje się podglądaczem a nie obserwatorem. Napięcie i dezorientacja bohatera udziela się nie tylko jego dziewczynie (Noa nie zamierza biernie patrzeć na rozpad swojego związku) ale też widzowi. Film dzieje się bardziej w głąb niż układa w ciąg zdarzeń. 

W  interesująca klamrę czasową układa się dobór ról. Grany przez Reuveniego główny bohater jest  mężczyzną przede wszystkim bardzo atrakcyjnym. Jego młodość i uroda przyciągają uwagę i kobiet i mężczyzn.  Kamera go kocha i z lubością  pokazuje jego doskonale zbudowane ciało. Bohater ma tego świadomość, ale jeszcze nie potrafi użyć swojego uroku jak oręża. Ta jego nieporadność dodaje mu tylko wdzięku. Mozer tak właśnie widzi siebie z tamtego okresu. I tęskni za takim sobą. Jak mówi, "bycie gejem w tamtych czasach wymagało odwagi i subtelności".
Ponad dwadzieścia kilka lat później kręci film, w którym wciela się  rolę mężczyzny dwadzieścia lat starszego, dojrzałego, nieco cynicznego. I zakochanego w Boazie. A może sobie samym?
 
Film można zobaczyć na Youtubie z polskimi napisami.  Polecam, ale się nie upieram:).



Ps, żeby się zbyt różowo nie zrobiło. Na świecie w 70 krajach homoseksualizm jest ciągle  przestępstwem. W  11 krajach można za niego  być skazanym na karę śmierci, w dwóch egzekucje są wykonywane.

Do poczytania też:.  
http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,138262,18411477,eytan-fox-krytykuje-izrael-za-wiele-rzeczy-ale-rozpiera-mnie.html

http://www.fzp.net.pl/spoleczenstwo-i-gospodarka/geje-w-izraelu


Ida (2013) reż. Paweł Pawlikowski

czyli "nie chcemy tego Oskara"

Nie chciałam jeszcze pisać o tegorocznych Oskarach, bo niewiele widziałam. Po nominacjach i recenzjach ciekawa jestem filmu Grand Budapest Hotel, bo mam słabość do Ralpha Fiennesa i gotowa jestem mu wąsy wybaczyć. Poza tym liczę na niezłą zabawę z żonglerką gatunkami filmowymi. 
W kolejce zapisałam też sobie "Dzika drogę" ze względu na motyw wędrówki, który zawsze w kinie kupuję i zapowiedź co najmniej dwóch mocnych postaci kobiet. Reese Witherspoon zdobyła moje serce w "Legalnej blondynce" i od tamtej pory tylko ugruntowuję się w uczuciach. A do Laury Dern chyba przekonywać nie muszę. Poza tym tegoroczny wyścig po statuetkę w konkursie głównym  nie wydał mi się emocjonujący. 
Widziałam tylko "Teorię wszystkiego" Jamesa Marsha i choć nie był to czas stracony, to jednak film wybitny nie jest. Motyw genialnego umysłu uwięzionego w niedoskonałym ciele chyba się zużył, a jeśli nawet nie to Marsh niczego nowego w nim nie odkrył. Film owszem robi wrażenie, momentami wzrusza, daje niesamowite pole do popisu dla zaprezentowania umiejętności aktorskich Eddiemu Redmayne'owi (nominacja w pełni zasłużona), ale to chyba trochę za mało jak na najważniejszą nagrodę w branży.


Znacznie ciekawsza była rywalizacja w kategorii krótkometrażowych filmów dokumentalnych. Wystartowały w niej dwa polskie filmy i prawdę mówiąc własnie tu obstawiałam sukces Polski. "Joanna" Anety Kopacz, film szczególny dla polskiej blogosfery, bo bohaterka filmu - Chustka była "naszą" bohaterką. Filmu nie widziałam i trochę boję się obejrzeć. Boję się, że coś mi zepsuje. Tu reżyserka opowiada o filmie. 
Zupełnie z marszu i bez przygotowania zobaczyłam "Nasza klątwę"  i miałam nadzieję, że wygra. Tu można zobaczyć polecam:  Zaczęłam oglądać z lekkim zażenowaniem i ściśniętym gardłem. Zażenowana byłam amatorszczyzną, chropowatością, surowością filmu i porażona problemem z jakim musieli się zmagać bohaterowie. Ale już po kilku minutach, to co wydało mi się słabością i mankamentem okazało się atutem. Ta filmowa techniczna nieporadność była szczera i przestała zawadzać.  Rzeczywiście w pierwszej warstwie wydaje się niedokończony i niedojrzały. Ale jakby się tak zastanowić chwilę to bardzo dobrze oddaje zderzenie z sytuacja niedokończoną, niedojrzała, na którą  nie sposób się przygotować.  Film okazał się czymś więcej niż zapisem zmagań z chorobą dziecka i nabrał uniwersalnego charakteru. 
Bardzo dobry też jest meksykański "La Parka". Można zobaczyć w całości na Youtubie. Żaden z nich nie wygrał, co znaczy, że gusty moje i Akademii się rozmijają. Dlatego też na koniec sobie zostawiłam "najlepszy film nieanglojęzyczny"

Bardzo mnie cieszy Oskar dla "Idy". Bardzo, chociaż mam kilka uwag. Agata Kulesza zagrała znakomicie (to już zaczyna brzmieć jak truizm), historia była nośna, cały drugi plan rewelacyjny a zdjęcia na celujący. Najsłabszym ogniwem była Agata Trzebuchowska niestety wydała mi się papierowa i niewiarygodna. W porównaniu z resztą bohaterów. Inna rzecz, że poprzeczkę dziewczynie ustawiono naprawdę wysoko jak na debiut. Drugą łyżką dziegciu była dość żenująca wpadka scenografki ze zdjęciem Ireny Sendlerowej. 
Moim zdaniem wszystkie filmy w tej kategorii były znakomite i nie dawałam "Idzie" wielkich szans. Tym bardziej się cieszę z sukcesu i mierzi mnie to całe gówno, które się wylewa z portali prawicowych i ten płacz nad zakłamywaniem historii, "opluwaniem Polaków" i "wybielaniem Żydów". Krzywdę nam naprawdę zrobił Mickiewicz, skoro przy każdym wyrazie artystycznym, gdzie ktoś ośmieli pokazać, że nie każdy Polak to Milijon co to "za miliony kocha i cierpi katusze", powstają jak grzyby po deszczu "jednością silni, rozumni szałem" młodzi przyjaciele i "grzmią" odkleiwszy się od rzeczywistości.
"Nie chcemy tego Oskara, bo w "Idzie" żadnego złego Niemca nie ma"(nie będę do gnoju linkować, wybaczcie) Nie ma Niemca w latach sześćdziesiątych w Polsce w relacji młodziutkiej zakonnicy z jej ciotką. Hm... dziwne. Nie ma też wróżek, rekinów i hiszpańskiej inkwizycji. 
Wiadomość dla tych, co sobie tego Oskara kategorycznie nie życzą.
Uwaga:  
- Nie dostaliście go.


ps. A "Idę" można zobaczyć tu za niecałe 7 złotych

Nieustraszona (2014) reż. Pradeep Sarkar

czyli społeczne kino bollywood  

 

Kino bollywood* kocham bezgranicznie, do tego stopnia, że to jedyna kinematografia, w której mogę oglądać horrory. W każdej innej omijam. Miłość moja od zakochania, motyli w brzuchu i różowych okularów w roku 2005, przeszła grzecznie i zgodnie z fazami rozwoju związku miłosnego według prof. Bogdana Wojciszke w intymność, namiętność i zaangażowanie. (Jeśli ktoś chce więcej wiedzieć  polecam "Psychologię miłości" profesora)
Po latach poznawania się, po kryzysach wywołanych uświadamianiem sobie słabych stron, nabrałam zaufania i mogę powiedzieć, że jesteśmy w związku kompletnym, ale nie bezkrytycznym, w związku łączącym zażyłość z przyjaźnią i namiętnością.
Nie będę namawiać do kina indyjskiego, bo za daleko zaszłam, żeby traktować je jak monolit. Ja już po prostu nie mam dla tamtejszej kinematografii wspólnego mianownika. Będę pisać o poszczególnych filmach a nie mam na nie osobnej miary i nie widzę potrzeby, żeby taką mieć.  Za dużo widziałam. Kocham i oceniam życzliwie, ale błędy wytknę bez litości.    
Wiecie jak wygląda namiętność po dziesięciu latach? Znam, wiem czego się spodziewać, niektóre motywy niezmiennie uwielbiam a niektóre doprowadzają mnie do szału. Trwam, bo wiem, że wystarczy odrobina uwagi i pod warstwą produktów przemysłowych, można znaleźć prawdziwe diamenty. Indie to kopalnia filmów mądrych, pięknych, niezwykłych pod każdym względem. Filmów, o które jestem bogatsza. 
Niestety "Nieustraszona" do takich nie należy, przepraszam. To nie jest film zły, to nie tak, że odradzam. Rzeczywiście nie przystaje do wizji kina, której jak w pierwszym akcie pojawia się strzelba to w trzecim akcie zatańczy i zaśpiewa. Jest to dramat społeczny, albo może kryminał dydaktyczny (chyba wymyśliłam gatunek filmowy:). Inspektor Shivani  Roy (w tej roli Rani Mukerji , prowadząc sprawę porwania przyjaciółki swojej bratanicy, wpada na trop handlarzy żywym towarem.
Rani należy  do tego grona moich ulubionych aktorów, dla których jestem w stanie obejrzeć nawet reklamę proszku do prania. Widziałam jej  trzydzieści trzy filmy i wysoko cenie jej kunszt. Ostatnio jednak nie ma najlepszej passy Aktorka przyjechała do Polski na premierę filmu w moje urodziny. Żałuję, że nie mogłam jechać do Warszawy.
Ale wracając. "Nieustraszona" ma przede wszystkim społeczno-polityczne zadanie do wykonania. Ma zapoczątkować poważna debatę medialną na temat wykorzystywania seksualnego kobiet i dzieci. Zadanie wykonuje z nawiązką i na pewno, będzie to jeden z filmów, który przyczynia się do zmiany wizerunku kobiety w Indiach. To nie są łatwe i szybkie zmiany, ale kino jest w Indiach potężnym medium, dlatego cel uważam za szlachetny i wybaczam. A że cierpi na tym nieco sztuka... cóż? Sztuka nigdy się nie dawała zaprząc do służby. W gruncie rzeczy ten smrodek dydaktyczny to jedyny minus filmu. Jeśli się weźmie poprawkę, można znieść.   
Film pokazuje kobietę niezależną, silna i bezkompromisową, która sama jest wojownikiem a nie jego odpoczynkiem. Rani do roli trenowała krav magę i jeśli ktoś lubi patrzeć jak kobieta spuszcza łomot złym panom, to się nie zawiedzie. Widza zachodniego**, który w kinie szuka głównie elementu zaskoczenia, nic w filmie w fotel nie wbije. Jeśli jednak, ktoś zechce się odrobinę zagłębić, to niech zwróci uwagę na dwa elementy.
Po pierwsze rola inspektor Shivani  Roy. Jak wspomniałam wcześniej - Rani wielbię, ale mam za co. Tworzy postać zupełnie nie korzystając z licznych kalk i wzorów od Harrego Callahana zaczynając na  Chulbulu Pandeyu skończywszy. Nie naśladuje, nie podszywa się  i moim zdaniem tworzy własną postać z dużym potencjałem i z  przestrzenią do wykorzystania. Wcale nie zdziwię się, jeśli powstaną kolejne filmy o wyjątkowej policjantce. 
Na tegorocznym rozdaniu nagród Filmfare, dostała nominację  za rolę.  

Druga rzecz, na którą należy zwrócić uwagę (a nie czytałam o tym w żadnej recenzji, bo te głównie uspokajają, że to nie jest "typowy bollywood" cokolwiek to znaczy) to bardzo nowatorskie podejście do rozgrywki Dobrej bohaterki z tym Złym. 
Jak świat długi i szeroki w filmach i serialach króluje schemat, że jak Zły stawia warunki, szantażuje czy terroryzuje, to główny bohater wchodzi w tę relację. Ot, zwyczajne:
- Rzuć broń, bo zabiję zakładnika

I co robi wtedy nasz Dobry?

1. Rzuca broń

Potem próbuje ratować zakładnika, radzi sobie z tym lepiej lub gorzej, ale w pierwszym odruchu spełnia polecenia a potem kombinuje.

2. Nie rzuca broni

Jeśli udaje mu się uratować zakładnika - hurra wszyscy się cieszą, ale jeśli zakładnik ginie...-zostaje z traumą i poczuciem winy. To poczucie winy jest tak powszechne, że nawet w filmach, w których mówi się otwartym tekstem, że się nie negocjuje z terrorystami, pojawia się ono u bohatera.
Znam tylko dwa filmy, które próbują zmienić kliszę. 
W "Okupie" bohater Mela Gibsona odwraca warunki "umowy" - okup za życie syna, zamienia na okup za głowę porywacza, jeśli syn umrze. 
W filmie "Speed"  Keanu Reeves strzela do zakładnika, żeby go uratować. 
W obu sytuacjach jednak element poczucia winy za ewentualne konsekwencje "nieposłuszeństwa" się pojawia. 

Inspektor Shivani zrywa z tym schematem. Kiedy szef gangu grozi jej, że zabije dziewczynę, jeśli ona nie przestanie zajmować się sprawą to ta odpowiada:
- Nie gram w twoją grę. Nie zawieram z tobą umów, bo ci nie ufam. Jeśli zrobisz dziewczynie krzywdę, to nie sprawisz, że będę temu winna, tylko sprawisz, że będę jeszcze bardziej zdeterminowana. 
I ta postawa zrobiła na mnie duże wrażenie. Można ją wyjąć z filmu i zastosować w życiu i nie dać się gnębić rozmaitym manipulantom, którzy chętnie grają kartą wzbudzania poczucia winy. 
- Jeśli nie zrobisz ...(tu coś czego nie chcesz robić), to ja zrobię...(tu dowolna rzecz wystarczająco paskudna, żeby się jej bać)
- Nie. Cokolwiek zrobisz, to ty będziesz za to odpowiedzialny.

Zakończenie mi się nie podobało, bo jest zbyt dyskusyjne jak na film dydaktyczny i odwołuje się do poczucia sprawiedliwości sprowadzonego do "oko za oko". Z drugiej strony daje Rani możliwość zagrania rysy na kryształowym charakterze pani inspektor. 

Film podobno będzie można obejrzeć w naszych kinach, ale jeszcze nie znalazłam gdzie.
Z angielskimi napisami można zobaczyć tutaj: Mardaani Hindi Movie


Zachęciłam czy zniechęciłam?








*dla uproszczenia, żeby się znawcy nie przyczepili, pod tym hasłem zamykam całą kinematografie indyjską niezależnie od części Indii, czasu powstania i gatunku.  Stereotyp żywy w Polsce dotyczy produkcji z Mumbaju (dawny Bombaj) i to tylko w określonej konwencji czyli tzw. masali.   

**kolejne uproszczenie na określenie jednym mianem wszystkich wychowanych na hollywoodzkiej masówce  

Po nitce do pionu

czyli  pociąg filmowy


Jeszcze przed nowym rokiem oglądałam "Rodzinę Borgiów" i wpadł mi w oko odtwórca roli Caesara -  Francois Arnaud. Aktorsko wpadł mi w oko, bo dotrzymywał kroku Ironsowi i razem stworzyli bardzo wiarygodną, trudną relację syna z ojcem. Ponadczasową i uniwersalną.  Moim zdaniem to jest najciekawszy wątek w serialu.

No to sprawdziłam. Obejrzałam film "Uderzenie gorąca"  Sophie Lorain, w którym Francois Arnaud zagrał  dziewiętnastolatka zakochanego w dużo starszej od siebie kobiecie ("Jestem od ciebie dwa razy starsza i to nie jest cała prawda"). Smaczne to było, zabawne i nieco niegrzeczne. Dobre na babski wieczór.

Potem trafiłam na  "Zabiłem moja matkę", gdzie Arnaud jest chłopakiem głównego bohatera. Rola drugoplanowa, ale nieźle zagrana. (W ogóle jakbym miała  podsumować, to ma on w sobie taką energię, która przyciąga uwagę. Będę śledzić jego karierę)
O Xavierze Dolanie słyszeliście? Ja wcześniej jakoś nie miałam okazji a tu się okazało, że "młody gniewny, obiecujący, kontrowersyjny" młody artysta. Robi kino autorskie, sam pisze scenariusze i sam gra w swoich filmach. W "Zabiłem moją matkę" Dolan świetnie pokazuje relacje w rodzinie z punktu widzenia nabuzowanego hormonami smarkacza, który wszystkie rozumy zjadł. Miota się on miedzy miłością i nienawiścią do despotycznej, niestabilnej emocjonalnie i nieradzącej  sobie z wychowaniem dziecka matki. Film oceniłam jako bardzo dobry, ale jakoś nie mam ochoty na więcej. Na razie. Na forach piszą, że wszystkie filmy Dolana są o nim samym. Nie ma w tym nic złego, tylko mnie nie bardzo interesują problemy chłopca z wchodzeniem w dorosły świat. Ja już w tym świecie jestem i moja córka też.
Matkom nastolatków jednak  polecam.

Zamiast iść dalej w Dolana zawróciłam do XVI-wiecznej Europy. Caesar Borgia to bardzo interesująca historycznie postać. Był inspiracją dla Machiavellego do napisania "Księcia".  Polecam bardzo. Okoliczności dziś mamy nieco inne, środki się zmieniły, ale zasady pozostały niezmienne. "Książę" jest wciąż aktualny i nic nie wskazuje na to, żeby to się kiedykolwiek zmieniło. Władza odurza, polityka ma być skuteczna a nie moralna a tłum pójdzie za każdym, kto umie tłum uwieść obietnicą. Historia to nie zbiór a wybór faktów i piszą ją zwycięzcy.  To jedna z tych książek, które trzeba znać, jeśli się chce budować jakiś spójny światopogląd. To do takich źródeł odsyła się ignorantów. Tutaj wersja w formacie pdf.

Z Florencji Machiavellego blisko mi było do Wenecji  Veronici Franco. Odświeżyłam sobie  "Niebezpieczną piękność"Książka, na podstawie której film nakręcono - "The Honest Courtesan"Margaret Rosenthal chyba nie została przetłumaczona na polski.
Film Marshalla Herskovitza obejrzałam kolejny raz dla Rufusa Sewella Zresztą jest to  jeden z tych aktorów, dla których gotowa jestem obejrzeć wszystko. Reprezentuje typ aktorstwa oszczędnego w środkach.  Potrafi w jednym grymasie, spojrzeniu czy geście zawrzeć cały wachlarz emocji. Niby posąg na zewnątrz a w środku wulkan. I ma głos. Bardzo mi działa na wyobraźnię.

Idąc tropem aktora i  trzymając się seriali historycznych obejrzałam miniserial BBC "Karol II - władza i namiętność"  właśnie z Sevellem w królewskiej (w każdym słowa znaczeniu) roli. Królewską żonę Katarzynę Bragança  zagrała brawurowo Shirley Henderson.
(Pamiętam, że para Sevell-Henderson dała popis kunsztu aktorskiego we współczesnej wersji "Poskromienia złośnicy". Nie wiem czy polecać, bo dawno widziałam a wiem, że mam słabość i do Rufusa i do wszelkich filmowych wariacji dramatów Szekspira.

Jak już się tak szwendałam po historii Europy, to przypomniałam sobie, że Turcy w XVI wieku nie prosili, żeby ich przyjąć. Trafiłam na "Wspaniałe stulecie" imperium osmańskiego. 
Lubię seriale historyczne, bo lubię spojlery. Poczytałam nieco w ogólnie dostępnych źródłach i nabrałam apetytu na historię najlepszego sułtana tureckiego Sulejmana I Wspaniałego i sułtanki Roksolan. Patrząc na jej portret
muszę przyznać, że rzeczywiście była piękna nawet jak na dzisiejsze standardy urody, ale musiała też  być nietuzinkową kobietą pod każdym względem skoro zaistniała w czasach i miejscu niesprzyjającym kobietom. Urodziła Sulejmanowi pięcioro dzieci i zatrzymała przy sobie jego miłość przez 38 lat. Pisał dla niej wiersze miłosne i pozwalał jej mieć rzeczywisty wpływ na  politykę. A zaczęła jako niewolnica w haremie. Jak znajdę jakaś książkę o niej, to chętnie poczytam.

"Wspaniałe stulecie" niestety rozczarowało mnie drewnianą grą aktorską i brakiem ducha historii. Na dłuższą metę nie da się tego oglądać. Możliwe, że przedsięwzięcie było ambitne i miało być turecką dynastią Tudorów, ale niestety wyszło skrzyżowanie "mody na sukces" z "niewolnicą Isaurą".
Zanim wyhamowałam obejrzałam kilkanaście odcinków (dostępne online na stronach telewizji polskiej) i mam kilka refleksji. 
Jak się człowiek wciąga w historię obcego kraju, to po jakimś czasie się przywiązuje i to, co wcześniej wydawało się egzotyczne, staje się zupełnie naturalne. Europejczycy to bezbożne dzikusy, Bóg to Allach a kciuki trzyma się  za zdobycie Belgradu. Tu Osmanie nie są armią wroga, są "nasi". Interesująca perspektywa. Szkoda, że serial jest marny, bo patrzenie w ten sposób jednak ustawia do pionu. Pokazuje, że rzeczywistość jest kwestią interpretacji w zależności od punktu odniesienia.  
A wracając do serialu Sulejman został sułtanem w wieku 26 lat. Zaczął rządy od podbojów i reform. Nie sądzę,  przy całej sympatii, nie wydaje mi się, żeby dobrze go zagrał  uroczy, stateczny, czterdziestoczteroletni Halit Ergenç.
I nawet nie chodzi o różnice wieku tylko o różnice wyobrażeń. 
Tak miałby wyglądać żądny chwały i sławy młody sułtan? 













Ja bym go raczej tak widziała:
















(to jest Mehmet Günsür też aktor, własnie szukam filmów z nim)

Serialowa Roksolan nie uwiodła mnie, ale była źródłem inspiracji. W serialu kilkakrotnie wspomniano, że lubi rachatłukum
Przepis nie do końca tradycyjny, ale zachęcający znalazłam na ugotuj.to
Niestety okazało się, że nie mam w domu cukru. 
Miałam za to wenę twórczą.
Wlałam do rondelka szklankę mleka i wsypałam 5 łyżek kaszy manny, dorzuciłam garść rodzynków, kilka łyżek mielonych orzechów, dosypałam płatków z nasion amarantusa (kupiłam kiedyś, bo nie wiedziałam, co to jest) i mieszałam czekając aż zgęstnieje.
Bardzo dobre wyszło. 

Tak mniej więcej wyglądają moje (po)ciągi. I jak u Tuwima  "tych wagonów jest ze czterdzieści...". 
Dlatego przepraszam, jeśli ktoś poleca mi film a ja się ociągam z oglądaniem. To nie tak, że nie ufam i nie tak, że mi się nie chce. Skrzętnie notuję na liście oczekujących. I czekam na pociąg.  

orszak stukonny ruszył z kopyta

czyli  pierwszy maraton filmowy

Weszłam w nowy rok z impetem. Jak na rasową kinomaniaczkę przystało Sylwestra spędziłam w kinie. Organizacja maratonu w Olsztynie była naprawdę marna. Pół godziny przez całą impreza galeria była zamknięta na głucho, żadnej informacji, wskazówki ani dostępu do internetu. Pustynia. Tylko małe grupki coraz bardziej ponurych ludzi, zdezorientowanych tak samo jak my, krążące wokół budynku. W końcu ktoś się do kogoś dodzwonił i dowiedział się, że wejść można przez parking podziemny. Gdyby to był wieczór horrorów, to pomyślałabym, że to atrakcja wliczona w cenę. Już się rozpędziłam i chciałam subtelnie szybę wytłuc, alarm uruchomić, ale ktoś się pojawił i łaskawie otworzył jakieś boczne wejście dla służby.  A przynajmniej tak to wyglądało. W towarzystwie byłam zacnym, więc odpuściłam zadymę.
Wybrałam cztery filmy pod hasłem przewodnim "komedie". Hm...

"Dzikie historie" Damiana Szifrona  podali na początek. To był bardzo dobry wybór. Film jest o złości a złość to prawie tak nośne i filmowo wdzięczne uczucie jak miłość. Szifron przedstawił znakomitą kompozycję sześciu historii opowiadających o tym, że determinacja może wszystko.Uczta. Do filmu wrócę kiedyś na pewno.

Potem niestety była  "Pani z przedszkola" Marcina Kryształowicza i to naprawdę jest zły film. Zły. Nie udźwignęła go ani Kulesza ani Woronowicz, chociaż oboje są dobrymi aktorami i w normalnych warunkach wystarczy im nie przeszkadzać.Tu im kłody pod nogi rzucał scenariusz i niestety zderzenie z nim okazało się bolesne w skutkach. Co mogę powiedzieć po filmie dobrego? Maja Bohosiewicz miała świetne buty a najbardziej zabawna była Janda w swoim płaczliwym wydaniu. To można sobie wyobrazić jak bardzo złe to musiało być.
Film zasadniczo jest o mężczyźnie, który usiłuje dojść przyczyny swoich kłopotów z erekcją. Miały być jaja polskiego Woody Allena, wyszły zbuki. Omijać szerokim łukiem. Jak mi ktoś nie wierzy to tu jest zwiastun. Całość jest jeszcze gorsza. 

Po północy było po francusku. Najpierw "Samba" Oliviera Nakache i Erica Toledano. W rolach głównych  Omar Sy, który już w "Nietykalnych" pokazał co potrafi i Charlotte Gainsbourg znana z  "Nimfomanki" von Triera. Zrobili kawał dobrego kina społecznego, ze świetnie zarysowanymi postaciami. Żadnej łatwizny i podawania na tacy, ale też żadnych karkołomnych parabol czy symboli. Film o absurdach polityki imigracyjnej we Francji i o tym jak jednostka zderza się z systemem. Warto.

Mocnym akcentem na koniec był film "Za jakie grzechy, dobry Boże?" Filipa de Chauverona. Rewelacyjny! No może nie dla wszystkich, raczej dla miłośników francuskich komedii w stylu "Plotki". Film z  wdziękiem rozprawia się z poprawnością polityczną, pseudo tolerancją i stereotypami. Idźcie do kin i bawcie się dobrze. Naprawdę warto:)

A kiedy się wraca do domu nad ranem  polecam żurek. Nie pytajcie, ile kosztuje taksówka pierwszego stycznia o świcie.